żywo z tych głębi roztopione słońca złoto na piersi swoje. Póki prąd wartki u skrętu nie klaśnie znienacka wodą o kamienie. I strumienia nutą wtórą jak sam satyr wysokim chichotem się nie zachłyśnie.
Dziewczęta spłoszone wyplusną się nagle z wody gromadką całą. I wioną za kolumny swej świątnicy otwartej. Wychylają się z za tych marmurów bieli, po których pulsujące plamy słońca trzepocą się, niczem motyle złote. Wynurzają się wiotkie z za głazów stęgłości, biorą na swe plecy i ramiona tych blasków roje. Tak dyszy, tak się trzepoce na ciałach dziewcząt niepokój słoneczny, gdy okrągłemi oczyma zapatrzyły się z lękiem w strumienia wody.
Z rozchylonych trzcin sitowia wystawia ku nim Panek chrap swych niuchy, bródkę złośliwą i te strzygące pod rogami uszy.
I pędzi wraz ku nim z chwytną już zdala garścią; zda się, za biodro, za udo z miejsca ułapi, gdy zgoni. Lecz oto, biegnąc brzegiem strumienia, zaplątał się jakby kopytami między te kaczeńce złote, pomieszane z skocznemi promykami słońca, w cieniu osiny. I zaloty swe całe wytupotał oto wśród kwiatów i promieni, wyklaskał w grzechotki swych dłoni. Tylko, że do tańca miał nogi nazbyt długie — w kolanach, — jak te skoki zajęcze. Więc choć drepce wciąż posuwiście, cietrzewi się i klaska, śmiech jeno dziewcząt wzgardliwy otrzymał w odpowiedzi. Nie stropił się tem bynajmniej, na nic w tej chwili nie baczący. Sobie tańczy. Sam się weseli.
Strona:Żywe kamienie.djvu/335
Ta strona została uwierzytelniona.