Strona:Żywe kamienie.djvu/336

Ta strona została uwierzytelniona.

Oto coraz to wdzięczniej nad rogami klaska i, zasłuchany w te grzechotki swoje, przebiera kosmatemi łydy: jak umie, tak tańcuje sobie żwawo. Dopiero gdy się tem nacieszył, zwrócony ku dziewczętom, zatrzepie się łapami po udach i parsknie rżeniem śmiechu tak żartko jurnym, jak samego południa wyiskrzony skwar:
Ha! ha! ha! — haa...“
Południowej pory zestrojona już muzyka ledwie tego śmiechu rozhuki przewali po wszystkich dalach, a już oto sama zaplątała się w jakoweś zwiewnie skoczne nuty.
Dziewczęta zalęknione wyskoczyły z za jasnych kolumn swej świątnicy. I rozpierzchły się i rozwiały na wsze strony — pod gwałtownem nagle rozedrganiem osinowych liści (w które prządki dziewicze wetkały, wiadomo, dusz swych młodych niestatki i trwogi.)
Te dwie najmłodsze, nie nadążywszy siostrom, pozostały nieco w tyle. Oneż to chyba?! — te dwa blaski słońca przejasne, które zwiały oto z kolumn bieli na murawy głęboki cień? I pędzą gdzieś przed się po tego cieniu szafirach, pod lękliwym zaszumem drzew.
Dali powietrznej oddech i pól tchnienie rzeźwią południa skwar. I łączą nagle, splatają ze sobą te siostrzane blaski oba: młodsza siostra starszej na szyję snadź skoczyła? Lecz oto znów je dwoją: jedna promieniem w bok odbiega, druga wnet zawiruje, zakłębi się w niepokoju i — leci, łopoce skrzydłem słonecz-