Strona:Żywe kamienie.djvu/339

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdala, u krzewu pracowite palce prządki tkają wciąż pod tych warg dziewczęcych skupieniem w pąk. Gdy z pod rzęs wybłyska ku niemu ukradkiem, raz jeden tylko! — i raz drugi jeszcze, — krosienkowych jej dumań treść cicha.
Zerwał się na nogi.
„Twych ocznych uśmiechów kroplistości ciężkie!.. Soki!.. przesłonecznych kiści... cypryjskiego grona! — Wróżę, lato-ć zbiór będzie jagody z płomienia!“
I, spłonąwszy sam jak żagiew, dymi z chrap w południa plenną spiekotę:

Gdy mnie twych oczu spoi ciężkie wino,
nie wytrzeźwieję i śmierci godziną!...
Gdy się ust twoich gronem do skonu opiję,
pjany, Chronosa przestawię klepsydrę,
z pośród mar elizejskich do ciebie się wydrę!
— wiosłem umarłych do życia odbiję! —

A gdy skoczył ku niej, jak do życia i użycia samego, uwikłały mu się wnet racie między jaskry i słońca promyki, roztańczone znów po murawy cieniu. A kwiatów, by motyli, pląs i zakłębienie obtańcowuje go kręgami szału, łechce łydy do skoków, skrzydła słoneczne radości za hermesowe lotki do pęcin mu przypina...
I o nimfie znowuż zapominać każe.
Natury samej bachanalią w południe staje się Pan tańczący — łanom tu wkrąg wszystkim na błogosławieństwo plenności.