Mieściła się pani komora w zamku wieżycy, którą niegdyś stawiali cyklopi, i wyziera w świat bezpiecznego okna półłukiem ściętym, niby głazów szczeliną. Nad murów i skały ciemne po nocy ogromy wysunie się z tej szczeliny pani głowa i szyja biała, wyskrzydlą ramiona jej białe, niczem z urocznego gniazda łabędź zaklęty. W dłonie czoło ująwszy, wpatruje się pani we wszystkich gwiazd niepokój drgający na niskim po nocy granacie nieba. Pod świerszczy muzykę, coraz to głośniejszą zasłuchaniu, srebrzy się coraz to widniej świat ciemności. Z gór dalekich, gdzie wielkoludy jaskinię swą mają, wieje śmierci groza po nocy głuchej. Pani płacze. A gdy gwiazda jaka z bożego płaszcza się oderwie i wróżbą nieodgadniętą między ludzi spada, pani w włos jasny policzki tuli, wystawiając w lęk nocy tylko oczu poblask gwiezdny.
Lecz oto na miasta ocknienie jutrznię oddzwaniać już jęła sygnaturka klasztorna. Skrzypiał ten dzwonny pacierz na poły sennem jeszcze mruczeniem, które się raz po raz jakby ocknie i „Ave!“ — „Ave!“ — „Ave!“ na gwałt bije, by cichnąć znowuż w modlitewne podzwony, w litanii przyjęki, i stłumić się wreszcie w zachłyśnięcie, — w żal!
Tak mniszki, skowronki szare, odzwaniały się Bogu i budziły miasto.
W rośne, na dachach i wieżach zróżowione już świtanie, wyroił się tłum, milczeniem nocy jeszcze objęty, jakby snów swych zmory wynoszący na jawę — w tych cichych rozruchach i poszeptach pod
Strona:Żywe kamienie.djvu/34
Ta strona została uwierzytelniona.