Wydymiał, zda się, on szał winnego wyskoku, w którym kozioł z Sylenem razem w człeczą wstępują naturę: Cybele wielopierśna wypuściła Fauna z polipich ramion swoich.
A w tem ściszeniu i zadumie odmieniało się powoli grube oblicze kozodoja — w jakowyś półsmęt, półuśmiech nad dwoistością natury własnej. Koło ust zmysłowych, marzeniem to się osnuwało, rozjaśniając w oczach błyskiem odgadywań i woli: — uczłowieczał się zgoła wyraz jego.
Leżąc wciąż nawznak, pod słońce na zenicie trzyma oburącz grono zerwane, za czarę rżniętą w ognistym rubinie, za boga samego kielich napełniony po wręby życia radosnością wielką, — wszystkorodną siłą!
Zaś ta misa słońca i purpury, w której skąpano niegdyś na Olimpie nowonarodzonego Bakcha, ta, przez ludzi na ziemi poszukiwana wciąż, boża czara — Bakchowa „cista mystica“ — zwidzi mu się nagle pod słońce, by żywe serce człecze.
Jak gdyby oczyma olśnionemi słońcem wydarł bogom ich tajemnicę największą.
A w tem jasnowidzeniu ogarnia go i to ostatnie uczucie szczęścia: wdzięczność przelewająca się modlitwą przez wszystkie wręby.
Więc warg zmysłowych szeptaniem składa bogu i człecze dziękczynienia — za życie, za szaleństwa ludziom nawet podarowane, za śmierć i tak rychły z niej powrót nowem ciałem i radośniejszą duszą: za ziemi odmładzanie wieczne.
Strona:Żywe kamienie.djvu/342
Ta strona została uwierzytelniona.