chodnie dwie, pręży oto w ramionach, wytrząsa z nich rosy, jak tony złotych dzwonów idącego ranka. I dodzwaniając ochotę pozłocistych kędziorów wstrząsem na wyskokach, wywabia z ros cykady ocknięte, by w wirze ich skrzydeł z płomieni pędzić przed sobą gnuśne opary świtania, ponosić się za niemi gwiazdą tańczącą — pod ten fletniowy krzyk radosności młodej:
Bezsłowna już teraz mowa muzyki dosnuwała goliardowi rojenia słoneczne: gęśle rybałtowe grały mu w piersiach posłowie strunne — na przymierze z wszechradością życia.
I rzeźwiły mu skronie.
Długo trwało, zanim się spostrzegł, że tą zwiewną pieszczotą darzy go ochłoda dłoni jakowychś, które mu kaptur z głowy ściągnęły i muskają czoło.
„Wypogodziła się wreszcie ta frasobliwa głowa?“
„Nie do ciebie wcale!“
„Ale przezemnie!“ upiera się dziewczyna.
I przytwierdza mu to na ustach wargą mięciutką.
„Że z mniszej kapucy wychylała się czasem ta głowa na uradowanie się życiu — to przezemnie tylko! I przez mój taniec skuteczny.“
Za kapturem zwleka zeń i szatę klerka. A wyłuskawszy go tak sobie z tej skorupy powagi, głaszcze, rada, że jest teraz taki zwięzły ciałem, taki uto-