Strona:Żywe kamienie.djvu/345

Ta strona została uwierzytelniona.

czony pod ramieniem, które go ogarnia. Wywinął się z tego objęcia i rzucił się opodal gdzieś między wrzosy, by raczej w skwarnych woniach się tarzać, w słońcu pławić i swarzyć się śmiechem z myślami swemi.
Ona spogląda na te jego zadowolenia przy niej samotne z głębokiem politowaniem kobiety. Wreszcie doskoczy doń i ogarnąwszy dłońmi tę głowę oporną szepcze mu w usta nieomal:
„Choćbyś się wyparł tego, żaki-ć przypomną coś o mnie śpiewał: „Nympha non est formae tantae!“ — Zapamiętałam przecie! wzięłam, kobieta, w upór rojeń, w krew żył moich!.. Że pani Djana nie wszystkie wytępiła z zazdrości, tem się, głupi, uciesz nadewszystko!“
A i przytakiwania temu słyszeć się dały niespodzianie. Stado gołębi, spadłe z nadklasztornych wyży, chodzi tu sobie korowodem, — a gwarzy, grucha, potakuje wciąż.
„Ptaki Afrodyty!“ — usłyszy nad sobą.
Wyjrzał ku niej zezem:
Nurza się oto stopami w rojnym puchu gołębich skrzydeł. A te jej ręce opalone na bronz, z palcami, by jaszczurki, ślizgają się po bieli obnażonego ciała, niczem tamte gadziny po kolumn marmurze: — przesuwa je sobie z pod piersi na biodra i uda, powiadając swym głosem głębokim:
„Natarłam się dla cię miętą i tymianem.“
Jemu i bez tego drgały już nozdrza.