Z piargu krzemieni ożarnych śród rumowiska, gdzie tylko w pogoni za nią uderzyła stopa goliarda, podrywały się na mgnienia czerwone wachlarze świerszczowych skrzydeł z suchym trzaskiem zapalonych ogników. Ponosił się i on jak w wirze skier i płomieni ziemi, by tych ruin wywołany duch.
A gdy doskoczył: ramieniem kibić wiotką, piersią dwoje piersi twardych wyczuł, a wargą Fauna ledwie jej szyi sięgał tymczasem, — z jej ust, w tył wciąż odchylanych, jakby ku słońcu na zenicie, rozległ się dzikim śmiechem tryumfu Faunicy głos gruby:
„Ha! ha! ha! — haa...“
I wziała mu w piersi wszystkie skry słonecznej pożogi, wszystkiego pogaństwa tony najgorętsze, wraz z plenną spiekotą pól. Wina dojrzenie wcałowuje warga w wargę i żary ziemi w słońcu całej. Południem szaleją.
A gdy ich sam nadmiar upojenia od się wzajem odtrąci, to jak te jętki, jak ważki w słońcu, nad strumienia wodą: — za tę chwilkę rozłąki tem gwałtowniej rzuca ich ku sobie ramion skrzydłami. I żenie, — to gdzieś między wrzosy, to na płytę strzaskanej tu trumnicy, to pod ołtarza pogańskiego szczęt.
Południa bachanalii korybanckie wtóry, południowej pory Cykady szlochające, zawodzą spazmowy już pean upojeń i śmierci.
Strona:Żywe kamienie.djvu/348
Ta strona została uwierzytelniona.