Strona:Żywe kamienie.djvu/349

Ta strona została uwierzytelniona.
J

Już cienie długie słały się po rumowisku i czerwieniały kolumn szczyty, gdy goliard opamiętał się wreszcie. I spostrzega teraz dopiero, że leży na płycie sarkofagu, którą czas strzaskał, w ziemię wrył i mchami przez wieki znów spoił. Stygło pod nim to łoże kamienne, żar południowej pory oddając wieczorowi. Na tem legowisku rozkoszy, która minęła, przeciąga się w kaprysach wciąż jeszcze ciepłe ciało kobiety, — aż póki nie zepchnęło go precz, jako coś niepotrzebnego już zgoła.

Cybele wielopierśna wypuściła go z polipich ramion swoich.
Ustąpił bez słowa i jął się błąkać śród ruin.
Odmieniła się pora. Głucha siność ogarniała już dale. Mierzchnie świat. Z oparzelisk za wodą mgły wyłażą i snują się u brzegów, jakby zjawami mar niedokształconych, jakby strzępami potarganych rojeń. Za strumieniem tylko, czajka nad łęgiem polata w pokrzykach skargi wieczornej, jak ta dusza za dnia oszukana słońcem.