Zorza na nieboskłonie wchłonęła, rzekniesz, w siebie wszystkie żary i żądze ziemi; na kłębiastym granacie chmur krwawi i dymi zarazem. Dyskiem rozjarzeń świetlistych rozgorzał słońca krąg: — jak gdyby ponad ziemią urodzajnioną w Bakcha chaosie wystawiała się w tej chwili na wyży — Bakchowi spornie, — ta wiekuista tarcz światła i harmonii, którą za Apolla na niebie niegdyś czczono, zanim go mistrze świątnicy nie zdziałały w kamieniu.
Pod purpurę zachodu, czarną swą postacią w kapturze srodze wyrazisty, stał goliard u kolumny, prawdziwie jak słońca bogomolec pokutny: że owo słoneczną skrę w duchu swoim spalił znowuż — i znowuż! — w cielesnem naczyniu pierzchliwości wszelkich.
Oto leży za nim to naczynie pierzchliwości. W długiem przelewaniu się po żyłach dawno zaznanej rozkoszy, przeciąga się wciąż jeszcze na swem łożu kamiennem; pije rozwrażliwioną skórą rosę wieczora. Zanurzona w mroku, wydaje się, w smagłości swej, jak z bronzu cała, nawet przy tym wieńcu winnego listowia na czole z kiścią gron u skroni. Głaszcze w tej chwili swe ciało, dłońmi w biodra pluska. Niebawem zaśnie napewno snem głębokim. Tymczasem aż wzdycha w lubości dosytu. A cielesna, długa u kobiety, pamięć pieszczot skręca ją wciąż kapryśnie i wystawiać każe piersi, — niewiadomo już komu, — jak gdyby ziemi samej oddawała się było popołudnie całe.
Jak dwa żywioły sporne, dwie dusze świata, są w takich chwilach kobieta i mężczyzna. Że duchowi
Strona:Żywe kamienie.djvu/350
Ta strona została uwierzytelniona.