„Martwemu sercu rzeczy wszystkich służą pracownicy!“ — rzekło z mnicha, nie jego już snadnie rozumieniem i słowem.
„Więc i przeciw pracy??...“
„Bunt!“ — warknie w piersiach mnicha.
Trzykrotnym znakiem krzyża w powietrzu zażegnywa przeor zło w bracie już jawne:
„W imię krzyża! — który nas od cię odkupił! — rozkazuję ci, szatanie!...“
Całkiem opadł mnich na ścieżkę ogrodu; kurczył się i stulał pod habitem jak to zwierzę zachorzałe pod futrem, gdy się serce nazbyt w niem rozłopoce. A biło tem gwałtowniej, że i przeora zjaw a słowo ułudą były tylko: ledwie tem upragnieniem człeczego serca, które w zachorzeniu, ostoi, wśród ludzi szuka — zawszeć pono jednakowo daremnie.
Więc, gdy samotne, niech dziękuje Bogu, jeśli, ozwawszy się ludziom krzykiem z pustyni egipskiej, nie usłyszy, jak Hieronim, zawycia hyen i szakalów wokół jaskini swojej. I jeśli w buncie takiej chwili szatan sam z niego nie zagada, a spłoszony krzyża znakiem nie zaczai się nań w pobliżu, — jak na Hieronima, w okolu jaskini jego.
Samarytanka serc zachorzałych, cisza, przyniosła mu wreszcie swe ukojenia nierychłe. I poi z pełnego dzbana: krzepi. A zanim ozdrowi, użalić się pozwala u swego łona.
Strona:Żywe kamienie.djvu/371
Ta strona została uwierzytelniona.