Pod jego stopnie bardzo nieśmiele zbliżają się waganty: dusze nazbyt snadź zahukane w życiu pogardliwością możnych, bo, choć się podginają ich kolana ku uklęknieniu, każdy jedną rękę w tył wyciąga, po za się, — kędy umknąć się wraz gotów pod niełaski wejrzeniem. Gdy w tej przypochlebnej pokorze wyraża się cała ich dola i natura ziemska, w gwałtownem sprężeniu drugiego ramienia jest jakby dusz tych krzyk: każdy w dłoni wyciągniętej podaje kwiat — za życia swego niechlebny plon: — „Zmiłuj się nad nami“!...
Żaki niecierpliwe już się przepchały na klęczkach przed starsze towarzysze. I całują żarliwie popielicową obramkę modrego płaszcza na stopniach tronu. Ten żak z boku, więcej miejsca sobie czyniąc, odepchnął kamratów i całą głowę oto zatula w pochwycony rąbek Miłosierdzia. — Goliard, że dłuższe lata żył na świecie, cięższe, widać, porachunki czyni pod dłonią na oczach. Gęśle swoje tym razem nie za votum daje, lecz jakby zwraca tam, skąd je był otrzymał. I zda się obliczać w sumieniu poety niedopełnienia wszystkich strun na gęśli, przez Boga darowanej. — Żonglerzy, i tu jeszcze, jak na świecie, pasą bardziej oczy, niż dusze. — Pieśniarz bosy, który za życia giezła się jeno dorobił, i o niebieską nie troska się zawczas nagrodę: już gra, już śpiewa; sobie i Dziecinie. — Gędziec kładzie dłoń poważną na strunach symfonii: — jasną harmonią lazurów i tęczy grają kolory tu same.
Strona:Żywe kamienie.djvu/381
Ta strona została uwierzytelniona.