rodziców żaki. A było w tych żaczkach tyle ciągu wędrownego ptactwa, że jakbyś łopot skrzydeł słyszał i żórawiane gdzieś, na przodzie, wołania. (Za morze! — po Ziemi Świętej kolory, poniosło wonczas i mnicha.) Przodem tego ciągu, — hen, w dali niewidnej, — jechali wonczas rycerze błędni! A po przelocie tego żórawianego klucza dusz tułaczych, w oćmę księżycowego blasku wystąpił na gościniec on sam! — Szedł wolno, wielki jak koń, kolebał tłusty zad na skokach i raciach kozła; a tak stąpając, na fletni przygrywał sobie. Wyprowadzał w światy trzodę swą błędną on sam — w postaci własnej: — Zły pasterz!
Tak było wonczas, po nocy.
A gdy tu, w klasztoru ogrodzie, śród słonecznego roziskrzenia kwietnych i motylich barw, wraz z mnichem i kwiaty same zdały się nasłuchiwać muzyki jakowejś, — nie rybałtowe gęśle rozlegały się tu snadź, lecz jego fletni głos! A gdy, wraz z mnichem, zamyśliły się na przedwieczerz i kwiaty, gdy wydało się duszy samotnej, że jest, jak kwiat, miodu pełna, gdy coś dobywało ją z pąkowych zatuleń, jak te róże w sadzie, i ku Stworzeniu sprężało ramiona mnicha, — Panowej fletni był to pewnie czar!... I uwodzenie.
Oto nagły w tej chwili szelest, stuknięcie i plusk w ziemię miękką przerażeniem wstrząsa mnicha. Opodal słychać drugi, — trzeci, — szmer i plusk taki... Skoków że to czyich wybijany w miękką ziemię
Strona:Żywe kamienie.djvu/383
Ta strona została uwierzytelniona.