Strona:Żywe kamienie.djvu/385

Ta strona została uwierzytelniona.

z obserwancji dnia powszedniego i z zatajonem jakby urągowiskiem widzi, słyszy ciało swe — tam, wśród braci. I baczy zdaleka: na tę powagę kołatów, z jaką zwykli bracia zstępować gęsiego do krypty; na to sadowienie się ich po stallach w rozruchu — po kilkanaście razy na dobę — uroczystym; na wychylanie się podgolonych głów z wiankiem włosów na ciemieniu i głuche zawieszanie oczu na obrazie ołtarza.
W rudym blasku lampy oliwnej czerni się tam na deski pozłocie surowa Matka kalwaryjskich boleści, z wargą ściągniętą w podkowę, jakby z pogardy dla zbirów Golgoty. Wznosi ramię groźne; a tych palców przydługich nachyleniem — z głębi ponurości swej — błogosławić jednak raczy: Bogarodzica!...
Szumi pod nią fala przesmutnego pacierza, jęczą, zda się, i wzdychają mury klasztoru.
Wtórują temu kawki u dzwonnicy.
Rzekniesz, dzwonu samego tony, że smutną snadź ręką, w rozpamiętywaniu Męki Pańskiej, ze spiżu dobyte, kołują wciąż u wieży na kawczych skrzydłach smętu. — dzwonu samego tony!...
I kraczą...
„Krew! — krew!... zalewała oczy Chrysta na krzyżu: ty swoje przysłaniasz kwiatami, by nie widzieć kalwaryjskich życia dróg!...“
„W cierń! — w cierń!... na czoło swe zamienił Chryst każdy życia kwiat, odtrąciwszy pokusy szatana!...“