Zawodzi w krypcie nad graduałem głos śpiewaka przodowny. Zaś po stallach mnisze brody żują swe litanie głuche...
A kawki u wieży kołują wciąż...
— wszystkich smutków duszy kiry uskrzydlone!...
— kalwaryj samotnych płaczki rozżalone!...
„A! — a! — a! — a!... A! — a! — aa!...’, — donosi z krypty mnichów chór wysoki.
I dudnią organów basy tym przyjękiem lamentacyi:
„Zmiłuj się nad na-ami!...“
Dziwnie wąskie w tej chwili i sine wargi mnicha dygotały w takt pacierza niemą już suplikacją. Tem gorliwiej modliły się dłonie, jakby uchwytu jakiego szukając przed sobą, — by, na ślepo już zgoła, okalać jakowyś kwiat u ścieżki, który pod te ręce przypadkiem się podchylił. Tak matka grzeszna w klęczniku, gdy się jej dziecko cudzołożne i w czas modlitwy naprzykrza, ogarnie tę głowinę, przychyli ku niej czoła i tem gorliwiej zaszepta się w pacierze: — „Zmiłuj się nad nami!...“
Ścichła krypta. Nawet kawki zamilkły, wykrakawszy swe poruszenie. I znów te kołaty, to mnisze zarojenie się w murach, te gęste dreptania chodaków po schodach i korytarzach wszystkich. Odrywały się raz po raz w ciszę czyjeś kroki: chłonęły mury każde to życie z osobna — w samotnictwa przedgrobowy schron. Ostatniej stopy szmer u takiego progu użalił się chyba echu tej ciszy grobowej.
Bo klasztor zamarł już cały.
Strona:Żywe kamienie.djvu/386
Ta strona została uwierzytelniona.