Strona:Żywe kamienie.djvu/397

Ta strona została uwierzytelniona.

„Ojcze najświętobliwszy, w przedburzowy czas, na złem miejscu, za klasztoru granicą, tam był! był! był Sabat!... Sumienie mi o tem u nóg twych krzyczeć każe, — skoro dusza twa najczystsza odpycha nawet wyobrażenie takich mroków i niskości grzechu!... Piersią na ciele dziewki nagiej, — i jak on już martwej, — leżał trup goliarda. Potargane miał na szyi opatrunki jakoweś, założone mu nocy poprzedniej przez lekarza, — po krwi puszczaniu, powiadają towarzysze jego. Może te rany niezgojone ku wnętrzu krwawić jęły, — z żalu za kochanką, — więc je roztargał. A może z umysłu na się rękę podjął, w rozpaczy, że dziewka umiera?... Szatan wie o tem tylko! On ci to jadem grzechu i krwią rozpusty spętał te ciała na śmierć. Bo krew z tych otworzonych żył goliardowych zalała posoką okrutną całe jej ciało. A pierś dziewki od ukąszenia węża wzdęła się w pęcherz siny, aż po szyję i twarz... Wąż grzechu pobok leżał — zabity, a czarny w juchy swej purpurze, jak piekło samo!... Widziałem to wszystko na własne oczy — w łuczywa świetle. Bo igrce, furtę wyłamawszy, siłą mnie tam zawlekli — (pierwszego schwytanego mnicha), — bym wyspowiadał, — jako że dziewka zipała pono jeszcze. Ale zanim mnie przez te gąszcze na wale tam przywlekli, już było i po niej... Ustrzegł Bóg (nawet pod tych igrców przemocą) do pochylenia się bodaj nad tem ścierwem... Choć oni za tę przemoc przepraszali mnie potem bardzo, po rękach wszyscy całowali, do kolan się moich garnęli i wypłakiwali swe