Strona:Żywe kamienie.djvu/403

Ta strona została uwierzytelniona.

śmierci samej?!“ — zapytasz mimowoli, ujrzawszy takiego w pogrzebu czas.
Pochodnię dzierży w dłoni, w olejach snadź maczaną, bo rzucającą blaski bławe, a rozpinające się po nawilgłem powietrzu w koliskowe łuki fioletowych aż gloryj. Z tą pochodnią wstępuje w ulice żałobników, wystawia się przed mary niesione.
Wkroczywszy na próg kościoła, wznosi pochodnię. W jej świetle, gdyby nieziemskiem, zagrobowych, rzekniesz, mrzeń, ukazuje się teraz dopiero ciało niesione na marach. Pod przemokłym nawskroś czarnym płaszczem i kapturem klerka rysuje się jawnie zesztywniały kształt trupa.
A śmierć na progu kościoła uderza potrzykroć w odrzwia zamknięte. I w echową głusz wnętrza woła z za larwy, a krzyża:
„Ja, goliardus, poeta wędrowny, bez imienia u ludzi, zmarłem tej nocy grzeszną śmiercią włóczęgi — za murami, w polu. Wymódlcie duszę z czyscowej męki, wyzwólcie jałmużną!... A ciału pogrzebanie chrześcijan dajcie!“
Niczyją, zda się, ręką nie tknięte, jakby same otworzyły się naścieżaj wrota kościoła. W głębi jarzą się na ołtarzu świece wszystkie. Pod nim stoi trumna czarnem suknem obita; na jej wieku widać gęśle i smyczek złożone w krzyż.
Gospodarz klasztoru zgotował włóczędze szczodrobliwe przyjęcie w domu wiecznych cisz.