Strona:Żywe kamienie.djvu/405

Ta strona została uwierzytelniona.

wstąpiła czarna w krużganki ciemne, — w tymże blasku zagrobowych mrzeń trzepotał się skowronek u krużganka ścian.
I łkał.
W otchłanną ciemność świata mruga wciąż jeszcze burza przycichła, lecz już nie oknami błyskawic, a wrotami niebios całych, otwieranemi cicho, raz po raz. Drzewa za furtą, nawałnicą tak długo targane w upiorne po nocy zjawy, teraz dopiero powracają do kształtów swoich. A tak stulone, jeśli rozchwieją się jeszcze niekiedy, to chyba tylko grozy przypomnieniem, — i szeleszczą, szumią po oddalach minionej już burzy muzykę i rapsody... Ledwie tu i owdzie roztargały się chmury, ukazując niebo jak gdyby omyte, o tak djamentowem rozbłyszczeniu gwiazd. Wokół pachniało ziemią, jak o świcie, choć ciemność jeszcze zalegała świat. A taka rozgłośność jest w powietrza pełni, że słychać po oddalach jakoweś rozgwary, nie wiada skąd, — jakby nad pioruna śladem i ofiarą, nad gromowego ognia zgliszczem i ruiną.
Brat Łukasz szlochał wciąż.
A śmierć tymczasem, wystąpiwszy za furtę, skierowała się w stronę grodu.
I zdało się mnichowi, że nad jej to wędrowaniem ten szum i szelest przebiega po wierzchołkach drzew; że o goliardowej doli szumią te poburzowe rapsody, że jego to życia burza jakby nową woń ziemi dała i odnowiła gwiazd rozbłyski na niebie.