I wydało się bratu Łukaszowi, że, gdy w grodzie gaszono już gromnice po oknach, a stróże nocni podejmowali od nowa przerwane nucenia, — że w onej to chwili trzykrotne uderzenie w bramy głuchem echem rozległo się po mieście całem. I że ten i owy, co się do snu już było z powrotem układał, znów się zrywał, by po raz wtóry zapalać gromnicę.
„Kto zacz?!... Werda?!...“ — krzyknęli na rogach stróże nocni, podnosząc latarnie nad swe czoła.
Bo śmierć, przewiawszy przez bramę zamkniętą, wstąpiła w ulice grodu.
I obwołuje z pod kiru, a krzyża:
„Ja, goliardus, poeta wędrowny, bez imienia u ludzi, zmarłem tej nocy grzeszną śmiercią włóczęgi — za murami, w polu... I karą męki czyscowej umierać będę wciąż, w coraz to innych duszach tułaczych, po wieki szukających szukaniem dośmiertnem, po wieki przez was odtrąconych precz — na sabaty konania w rozterce, — w najboleśniejszą godzinę niedopełnień... Wymódlcie dusze tułacze z wiekowej poniewierki, wyzwólcie z niedopełnień katuszy czyscowych!...“
Strona:Żywe kamienie.djvu/406
Ta strona została uwierzytelniona.