Strona:Żywe kamienie.djvu/407

Ta strona została uwierzytelniona.



I

Idzie śmierć przez miasto, nocą, w poburzowy czas, a zbiry grodzkie za nią w trop, a chyłkiem, — nie aby zaczepiać ją śmieli, lecz by się wszystkiego wywiedzieć, jak każe szpiegów rzemiosło.

Widzą tedy, na ulicy złotników i płatnerzy wychyla się z okna osoba otyła i wszczyna po nocy larum żałobne. „Ludzie wy moi! goliard, słyszę, umarł!“ A sąsiady zaspane wychylają z alkierzów oczy i gęby wciąż jeszcze zaokrąglone lękiem burzy. Cóż to za osoba taka ważna, by aż po nocy?...
I jedyna oto w mieście całem wielbicielka Muzy powtarza sąsiadom to wszystko, co w nią wgadał było przypadkiem żongler zaproszony wczoraj do łoża:
„Jakże, nie wiecie, ludzie?!... Człek-że to w Salerno i w Paryżu bywały! fizyki i lekarstw u mistrzów nauczony! w filozofii biegły, dysputacyi artista!...“
„Cicho tam, pani, po nocy bądź! bo na ratusz weźmiemy!“ — zawarczą pod jej oknami zbiry.