Ale jejmość nie była z lękliwych. Zapewniwszy zmarłemu poecie cześć i pamięć śród ludzi, odbiega w głąb’ alkierza po swe kosztowne pierścienie, za jałmużnę wyzwolenia dla jego duszy. Aż ją mąż w tem pohamować musiał. Dobywszy się z pod pierzyny, sam w czepcu nocnym, jak i ona, przekłada kobiecie u okna, że lepiej było to wszystko dać w porę żywemu, że, przez taką szczodrość niewczas, śmierć sama wypysznia się tylko nad życie, a wszystko, co było, nad tem, co jest.
Ale serce kobiece tkliwsze bywa zazwyczaj na śmierć czyją, niźli na najsmutniejsze bodaj życie. Wszczęła się tedy kłótnia między małżonkami, — co sumieniu ważniejsze: życie czy śmierć? i kto bardziej szanowny: poeta żywy, czy umarły? — Wysprzeczawszy wszystkie racje swoje, postanowili nakoniec ofiarować świecę patronowi wagantów, świętemu Julianowi ubogiemu, — co i mniej rozrzutne będzie i bardziej pomocne duszy czyscowej.
Pochwalili to widocznie sąsiedzi, bo niebawem zamykać się jęły okna wszystkie.
I gasły światła po wnętrzach.
Na tejże ulicy, widzą zbiry, mży za szybami światło czerwone i rozjarza się co chwila żywszym blaskiem. Zdawna mają zbiry baczenie na te okna: kacerz w nich mieszka i ponocny, jak czarodziej, pracownik.
Strona:Żywe kamienie.djvu/408
Ta strona została uwierzytelniona.