Strona:Żywe kamienie.djvu/409

Ta strona została uwierzytelniona.

„Spać! — krzykną. — Nie kusić zła i śmierci, które błąkają się dziś po grodzie i okolicy.“
Z trzaskiem otwarło się okno wykusza. Ukazała się w niem postać ogromna, w skórzanym fartuchu, z ramionami obnażonemi po łokcie, a z gębą ognistą, jakby od kuźnicy blasku. Naprzód chrząchnął piersią potężną i splunął zbirom na łby.
„Pracuję“, — rzecze.
A usłyszawszy z opodal, kogo śmierć obwołuje za łup swój ostatni, wychylił się z wykusza.
„Bój się Boga, jędzo czarna, gdzieżeś ty go już ułapić zdążyła?!... Toć wczoraj na sumę goliard tu pod memi oknami przechodził, — a pić ze mną nie chciał, bo się do kościoła śpieszył. Zasię wieczorem, pod wiechą gospody, widziałem go. I wychodzącego nocą z igrcami przez wywaloną bramę. Czyżby i on ranion był na ulicach?... W polu, powiadasz, za murami, zmarł?... Bodaj to! Mnie w murach tego przemierzłego grodu zdechnąć nawet przyjdzie!... Daj Boże wagantowi odpoczywanie wieczne.“
„Żadnej ci jałmużny pod nogi z okna nie wyrzucę, — wychrząchał za chwilę. — Chodź tu na górę; może ci co dam, gdy uprosisz przy dzbanie... O! (uradował się pomysłowi swemu) za goliarda, który wczoraj pić ze mną nie chciał, chodź-że ty mi dziś w zastępstwo, skoro się za jego duszę w grodzie podawasz. Dobry mi dziś będzie przy dzbanie i taki bodaj kmotr ponury. Cni mi się bardzo tej nocy w samotności mojej. I łeb i ramię nie do pracy