Strona:Żywe kamienie.djvu/410

Ta strona została uwierzytelniona.

dziś; potrzaskano mi wczoraj bardzo głowę — u miasta bram. Śwista w niej jak w miechu i kuje w skroniach jak na kowadłach... Chodź mi na stypę po poecie, i śmierci bodaj sama!“
Zbiry pod murem aż się w tył pomkną w przerażeniu. Bo oto po schodach domostwa rozlega się tupot kroków. Słychać klucza chrzęst w bramie. I wytacza się oto z kuźnicy swojej ten kowal tajemniczy, z głową (jak teraz dopiero widzą) snadź ranną, bo ukutaną w chusty.
„Chodź ze mną pić! — krzyczy. — Nie zczmucisz mnie strachem. Wiem przecie: tyś z Misercordyi tajnego znaku, a nie śmierć prawdziwa.“
Ona wionie na bok z kirów szelestem. I zastawia się dłońmi przed szaleńcem zuchwałym...
Zgonił ją jednak, ułapił, jak tę dziewkę oporną. I wiedzie we wrota domu swego. — Przymknęły się zbiry bliżej, po drugiej stronie ulicy. Za węgłem ostrożnie ukryci, widzą pod beczkowem sklepieniem schodów, jak na stopnie, piętrzące się stromo jak w drabinie, wkracza powoli ona, wysuwając co chwila z pod kirów białe kostki stopy swej długiej.
Na stypę po poecie wkracza śmierć w kuźnicę pracy ponocnej.


Ni to izba mieszkalna, ni to komora rzemieślnicza, raczej spichrz chyba: bez powały całkiem, otwarty aż po stropowe wiązania domu. Za dnia