Strona:Żywe kamienie.djvu/416

Ta strona została uwierzytelniona.

„Hm!..“
Ale mistrz nie baczył na te pomruki. Pilno mu było otworzyć okno wykusza, by przewietrzyć resztki tego zaszumu z głowy, wziąść w miechy płuc dech świeży. Powlókł się za nim i kamrat od dzbana.
Między poburzowych chmur okłęby wypływał właśnie nad mury księżyc olbrzymi, ni ten okręt z Zamorza, który po przetrwaniu nawałnicy dopływa oto do portu. I wywiesza swą latarnię zaświatów, która grodu mury w zamki-niewidy odmienia i zagrobowem jakby tchnieniem owiewa postaci człecze w oćmie światła tego.
Zbiry i stróże ukryci za węgłem ulicy jęli w tej chwili pokazywać sobie palcami siwobrodą na wykuszu postać mistrza, a przy nim oną zmorę w kirach, z larwą krzyżową na licu. On że to: — odbiorca dzieł z kuźnicy samotnika, trudów jego nocnych poplecznik, czarów sztuki kupiec.


Od wylotu ulicy złotników i płatnerzy spoziera na tamtych obu kościoła pierś. Nad rozłogiem schodów, w okolu dźwierzowej wnęki, pod ustrzępionemi baldaszki, stoją tumu stróżki przesmukłe, Bożego Domu gospodynie. Wwiała smuga księżycowego światła na kościoła schody, nasączyła oćmy srebrzystej we wpuklinę wnijścia i uderzyła blaskiem, jak w zwierciadło wielkie, w bronzowe odrzwia, — na których mistrz zdziałał wszystkie klęski rodzaju człe-