Strona:Żywe kamienie.djvu/420

Ta strona została uwierzytelniona.

Na tapczan prosi. „Miękko!“ powiada, klepiąc miejsce wskazywane tuż przy sobie. „Jakie powstanie z miejsca wspaniałe! jakie płynności królewskiego chodu!“ — baczy mistrza okiem, na kształty i ruchy zawsze czujnem.
I w tem zdumieniu pomrukuje do się: „Chyba to nie mężczyzna?... Kto ich tam wie, — w Mizercordyi tajnym znaku!... A gdyby tak traf nastręczył dzisiaj...? Hm! Lepsze to podczas niźli wino!“
Więc nie dorywa się już gburnie, lecz za rąbek larwy licowej ujmuje.
Przedziwnie miękkie uchylenie się od tej ciekawości; a w tej odmowie tak przekornie wabny i pieściwy gest zgarnianych ku piersiom ramion, tak niespokojny szelestek kirów u stóp, a kolan tak trwożne — uch! — zatulenie się przed raptem, sprawiły, że, człek krwisty, rozpalił się w oka mgnieniu. Wiew kobiecości uderzył mu w nozdrza, zdzielił jak obuchem po łbie nietrzeźwym.
Już ją ma przy piersiach. „Szczupła jednak ogromnie!..“ — rozczarował się w pierwszej chwili. — Bierz licho! Schrupie dziś i taką chudziznę, choć, pewna, że wolałby pulchniejszą... Ta zaś piekielnicą się widzi, — jak to chude zazwyczaj, — bo w tem szamotaniu taka smaczna się czyni!... Nie pora mu delektować się obliczem, by najpiękniejszem, — nie stara się już odchylić licowej zasłony. Już tylko, na wznak ją przeginając, podrywa gwałtownie te jej szmatki u kolan.