Ile żeś ty człecze przemarnotrawił ducha w waganctwie! — Bo oto i w tem miejscu urywa się rzecz twoja... I nie wiadomo: one mnichy czarne, — nie dominikany-ż to czasem? za ogniami zapalonych przez się stosów? i siarkowym dymem onych piekieł, któremi zastraszą świat?... Ów zaś ich krzyk okrutny, który ciebie z nóg zwalił, — nie wzywanie-ż to było Boga mściciela, na dominikańskich stosów zapalanie po świecie?!... Możeś ty, bracie poeto, doznał w onej chwili widzenia wróżebnego? Może za oną siódmą pieczęcią tajemnicy ujrzałeś przeznaczenie wszystkich jasnych dążeń z ducha: — zwycięstwo ponurości w sercach człeczych i okrutną nad duchem przemoc prostactwa?!...
„A na zwiastowanie Ewangelii wiecznej długo przyjdzie czekać człowieczeństwu!“ — powracał uparcie do swych obliczeń niedawnych w celi.
I szeptała doń melancholia przypomnieniem tej dziwnej opowieści z jakowychś ksiąg kacerskich:
„Niecierpliwił się w niebie duch Święty przed innemi osobami Trójcy, kiedyż mu nareszcie zstąpić na ziemię, wedle pragnienia apostołów i obietnicy Chrystusa. Pokazał mu na to Zbawiciel ranę boku swego i znaki po koronie cierniowej. „Heu mihi! — westchnął Duch święty, — lecz wiem teraz, co mi czynić: zjawię im się w postaci takiej, której tknąć nie śmią.“ — Rozłożył mu na to Zbawiciel przed oczyma swe dłonie przebite...“
Czarne skrzydła melancholii wygarnęły się zmorą z kostnicowej ściany i objęły starca po raz wtóry.
Strona:Żywe kamienie.djvu/431
Ta strona została uwierzytelniona.