rozśpiewają mnichy, niech panny grodzkie poczną mu maić drogę i rzucać róże pod stopy. Niechże mają dziś święto i uciechę mieszczanie zacni. — Jakże lubo, jakże lubo spozierać będzie na to królowa!
Oto ciągną szeregiem te bure śpiewaki, które wonczas, przed rokiem, ustawiły się było u fary z psalmami na cześć jego; — na primę snać pospieszają teraz mnichy do kościoła. Przystojniej, zacniej to będzie z zakonnikami mszy naprzód wysłuchać, w kościele na naród poczekać, nim go śpiże zdzwonią. — I jak lubo, jakże lubo będzie to królowej!
Wyprzedził tedy szeregi mnichów, wstąpił w przedsienie, zagłębił się w nawę pustą. Zdjął go ziąb, objęły mroki, okoliły lśniące kadłuby kolumn. Hen na wyży ledwie majaczeją pozłocistości ołtarza, pod nim na słupach otwarta czeluść krypty; górą rozogniły się na szybach płachty purpury, przelewa fiolet głęboki. Oto wszystko: chłód, mrok i pustka w kościele.
Kołaczą za nim mnichy. Zarzucił połę płaszcza na lewe ramię i wystawił się przed zakonniki.
„Jam jest rycerz Straży Śmierci, Graala poszukiwacz, wielkoludów pogromca, a grodu wybawiciel, Lancelot sam! Zdzwońcie miasto całe.“
Ani jedna twarz nie wychyliła się z tych burych kapturów, nie skierowała się ku niemu głowa żadna, nie przerwała pomruku pacierzy. Do krypty czarnej, jak cienie w grób, zstępować jęły te szeregi.
I znów pustka i mroki w bezludnym kościele. Tylko jakiś cień zakapturzony długą żerdzią rozjarza
Strona:Żywe kamienie.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.