Strona:Żywe kamienie.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

postać niegdyś sercu tak bliską. Patrzą oczy, wypatrują: aż się nagle załzawią w zdumieniu radosnem.
„Tużeś?!“
Szeptem zaledwie powiedział do się. A oto ze wszystkich mroków i ciemnic kościoła wpełza echem przerażenia:
„Tużeś jest?!“
Nad trójprogiem mniszego chóru spoczywa oto pod ścianą Parsifal sam. Snąć wielce utrudzony w kościele wytchnienia szuka, jak to czynią rycerze wędrowni.
Przyłbicy cień omracza mu czoło i oczy. Niczem dziób ponury sterczy nad twarzą nanośnik hełmu, broda nurza się w łuskowej naszyjnicy, w podłuż spoczywa miecz srogi. Zbodły się nogi, zhaczyły ostrogami stóp długich. Zasępił się, skobuział cały w zamyśleniu. Jakby na bardzo długi czas tu zległ, wielce życiem już uznojony: tak się ulgła kolcza zbroja w gibkość osmętnionego ciała, tak się słania głowa, w szołomie ciężka, taka w nim całym zaduma kościelna nad człeczą dolą, taka frasobliwość ducha.
W bezmiernem nagle rozżaleniu do się za to poniechanie druha przed rokiem, z klęczek nawet nie powstał Lancelot, a czołga się doń na kolanach.
„Z kamienia-ś?!“ — okrzyknie się nagle grozą na kościòł cały, — aż się rozchwiały po stallach zawodzące mnichy.
„Nie Boży ty już na świecie, a mistrza kamieni żywych stwór w kościele?!“