A po mrokach i ciemnicach fary ocknęły się jakby w żywych kamieniach dusze wszystkich pogrzebanych tu rycerzy. I trąci echo pustego kościoła organy tu wtóre: uderzy w basy ciszy grobowcowej: — „Znalazłeś?!“
„Kto ważył się w mą bliż?
„Z wiecznego schronu cisz
Kto zwał?...“
Ledwie spostrzegli słuchacze, że on orłowy krzyk wtóry grały już tylko gęśle żonglera.
Grał. One w grobach kościołów trumniska grał, — ni to dążeń człeczych łodzie rozbite, — i mnichów pokutne nad niemi lamenty, za dusz czyscowych żale de profundis: życiowych zbłądzeń biady, nieodpartych inmundis... Żywe kamienie grał w wiecznych schronach cisz, błędnych rycerzy na grobach frasobliwość wieczną, i to mleko sił ssane z ich piersi kamiennych za żywą krew dążenia... Gądł mężów tęsknice i tuhy, grał ducha człeczego wieczne nieukoje.
A gdy gęśle tym razem opadły, daremnie ludzie na słowo baczyli: żongler po czarkę swą sięgał i podstawiał ją pod dzban szczodrej pani. A przypomniawszy sobie słuchaczy, machnie ręką na izbę:
„Wracajcie do domów, romans już skończony.“