stanąć przed zacnem gronem oświeconych. Temi słowy powitałby ich z ukłonem od proga:
„Wędrowny poeta sercom szlachetnym cnej radości przysporzyć pragnie...“
„Witaj!“ — odrzeką. — „Salve!“ — dodzwonią czarkami.
I posadzą u stołu, zasłuchają się w słowo, opuszczą w skupieniu oczy na swe brody poważne.
Ale nie było progu takiego w mieście całem. A czynił przecie wszystko, co trzeba: i na rynku się pokazywał, i na kanonie zachodził, wykręcając szyję ku oknom wszystkim, i u studzien przystawał jak należy: z ramionami skrzyżowanemi na piersiach i gęślą zwisłą w kułaku. Nie zbliżał się doń pachołek żaden, żaden nie doskakiwał biegacz z zaproszeniem do panów. — Na rynku zgiełk tylko odpustowy, po ulicach cisze: ledwie mniszych chodaków gdzieniegdzie kołaty i te dzwonki a sygnaturki klasztorów dziesięciu, — kłótliwe w zgiełkach tonów, niezestrojone wcale w miasta górną nutę, — jakby na zaświadczenie, że i życiu tu samemu brak wszelkiego zestroju na rejestrach wyższych.
Więc gorycz powoli napełniała mu serce; już nie o to nawet, że nie pokarmiono go dziś nigdzie, lecz że mury w tym grodzie ponure, posępne kościoły... Dziewcząt na ulicach niewiele widać, a które się pokażą, nieładne są chyba, bo w oczach ich niema tego płomyka wrażliwości, który w naszych duszach zapala nieraz i najlepszych myśli światło.
Strona:Żywe kamienie.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.