przezornie i za posty przyszłe, gdyby tu i owdzie jaka pani grzeczna nie prosiła na lepsze wywczasy: do alkierza swego. Wypyszniał się tedy wagant i na bogatem łożu.
A i tam nawet żonglery zacne dopilnowywali sprawy kamrata, który dziś nic nie zarobił, bając kobietom różności o Muzach i o goliardzie. Niejedna z kobiet jaki wiersz goliardowy o Amorze przypomniała sobie (trafiają bo się po grodach i oświecone panie). Tem, jakby świeczkę Muzom zapaliwszy, polecała im to kochanie oto swoje — ku pamięci wiecznej; by w gwałtownem znagła zipnięciu — oddać je pani Wenus — za jedną chwilę.
Urastały w honorze Muzy po alkierzach, a z niemi i poeta; ale na honorach dla nich zawsze się ponoć kończyło.
Goliard snuł się po ulicach grodu. Poniechanie jest gorzkie.
Bardzo gorzkie czasem. I żal życia, i żyć już niewiadomo po co. Za każdym progiem, zda się, szczęście samo pieści ludzi miękką rączką, wagant jak pies bezdomny o próg każdy się ociera, — i przeklina dolę swoją. Nie żeby głodny był znowuż tak bardzo, ile że...
„Nie łkajże człeku na ulicy!“
Kto zgadnie i powie, jakie to szczęścia przeciche roją się po głowie waganta? Jakich tęcz wianki
Strona:Żywe kamienie.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.