Dobył z zarękawa pióro i inkaustu flaszę, pisze coś szybko na karcie. I przywiesza ją potem u kołatki bramy — za votum włóczęgi, za wianek spleciony z onych kwiatów, których dla garści równie ponoć niema, — jak szczęścia samego na świecie.
Zaczem, pogodniejszy już o wiele, poszedł dalej. Obył się dziś i bez słuchaczów oświeconych. Prostotliwym pieśń swoją podrzucił pod progi. Zasię datków od biedy człeczej nie wziął przecie. Sam szczodrym był.
To też i głodu nawet nie czuje już wcale. Pogwizduje sobie.
Dobra myśl dobre przywabia do nas trafy. Oto czyjeś ramię — życia samego wiankiem — spadło znienacka na szyję goliarda. I zawlokło go z przed ócz ulicy do bramy, wraz zatrzaśniętej. Skoczka to była z wielką księgą pod pachą.
„Masz!“ — wtyka mu w obie ręce ciężar swój.
Nie prędko połapał się: co, gdzie, jakim cudem się dzieje. Aż się powoli rzecz cała wyjaśniła: w tem mieście, — jako żywo! — Horacy się znalazł i już go dziewczyna z rąk czyichś wydębiła dla niego. Gdy pierwsze zdumienie minęło i na karcie w tytule stwierdzić się wszystko dało, goliard niewdzięczny, zamiast podziękowania, wyrzucił przed się kułak gniewu:
„To ogłupiałe dziś syny i dziewczynie w zalotach oddadzą — ojców skarby takie!“
Strona:Żywe kamienie.djvu/64
Ta strona została uwierzytelniona.