Strona:Żywe kamienie.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.

a nie poety rzeczą uganiać się po mieście za kęsem ladajakim.
„Nie czyń mi tego!“ — syknie jak ukąszony. I natargnie z powrotem kaptur — przed ludźmi pewnie.
Bo skoczka, otworzywszy bramę, wyskoczyła na ulicę. I daje się nieść brukom: podbijać, rzekniesz, kamieniom swe kroki prężne.
„Żadna tak stąpać nie umie!“ — pomyśleć musiał goliard mimo osępienia.
Za rytmem kroków dziewczyny, jak za werblem na przedzie, kroczyła szparko młódź rycerska cała.


Nie wszystka jednak z przytomnych tu dziś na odpuście. Innych bardziej dziś pono zagrzewało wino, bo oto ciągną z daleka z wrzawą na pół miasta.
I widzą: — na kamieniu pod murem przycupnął, jak kruk, nad księgi szkarłatem, klerk w czarnej szacie: zaczytał się pilnie, opadają na karty wisiory kaptura. A ich krzyków nad głową nie słyszy zda się wcale.
Więc się przypatrują temu ptakowi, który z wagantami spadł dziś na ulice grodu.
Rozkraczył się nad nim z rękoma na biodrach jakiś młody snadź władyka nad strażą i przygląda mu się jak zaciążnemu. Chłopak jest giętki jak wąż w swej kolczudze srebrzystej, a te mięśnie, rade życiu, grają mu gdzieś koło barków jak pod futrem młodego zwierza; prężny się widzi niczem skoczek, nawet w tej postawie butnej.