I odwróciwszy się odeń, zapłacze w dłonie nad zaprzepaszczonego miecza ceną u ludzi. (Każdy rzewnie w to wierzy, co mu podchlebia).
A żyd przypomina sobie oto nagle płaszcz i szatę, które mu był za cenę miecza odprzedał. Choć palcami tknąć ich teraz nie śmie, smakuje z daleka dotyki ich miękkie, mlaska językiem na kolory, chwali sobie swój towar niedawny:
„W taki strój kogo chcesz ubierz, kobiety zjedzą go za cukier“.
Szarpnął się teraz pan bardziej pono, niźl żyd przed mizerykordyą w piersi. Że wywyższony podchlebstwem przed chwilą, tem głębiej odczuł zepchnięcie wraz potem urągliwe. Odtrąci od się bazyliszka, cmokającego szeroką wargą.
A żyd pokłony już oto bije i czoła dotyka przed osoby dostojnością. A za odchodzącymi panami zamiata ziemię kołpakiem.
Przez kolumnowe podcienia ulic i kręte zaułki, tu i owdzie sklepione w bramę, wywiodła ich droga pod gołą ścianę kościołka. W tej ciszy, zdala od zgiełku odpustowego, rozłożył lekarz swe zioła w misach na ławie; drugą ławę dla chorych przygotował, wór z narzędziami opodal położył; sam zaś siedział na dywanie pod kościołem w spokojnem oczekiwaniu na niemocnych.
Strona:Żywe kamienie.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.