Ledwie odeszli od niego, a rycerz sposępniał coś bardzo. Pod oddech ciężki jakby kamień jaki toczył mu się w piersiach i opadał nagle pod westchnienie głuche.
„Nie tęsknijże, panie, tak strasznie, na Boga!“
„Od was to mam“, — mruknie tęskliwiec ponury.
Ale goliard, który pilnie baczył na jego zachowanie się przed żydem i lekarzem, odzyskał było tymczasem utraconą pewność klerka. Pociąga znów wisiory kaptura.
„Bywa, — rzecze, — przytrafia się, że Muzy wielbione w latach żaka pozostawiają komu na lata jego dojrzałe już tylko ten upór w tęskliwości miłosnej, do której dowiesza potem wszystkie swe porywy zacniejsze i dążenia w życiu. A że, tak poczęte, zawodzą zawsze, więc... „winne są Muzy“, — parska potem pod starość już swoją. I nas za to gromi. — Nazbyt wiele tego widzi się dzisiaj i słyszy w życiu. — Mdłe mam serce dla tych żałośników. A i lekarz prawdziwie powiadał, że tęskliwiec tylko się znędznia przed życiem. Okpi go, wyszydzi i pognębi każda chytrość zimna. I odepchnie wreszcie precz życie nawet samo“.
„O kim-że ty to mówisz?!“ — aż się w zdziwieniu rycerz na miejscu zatrzymał. — „O mnie czy o sobie to powiadasz? Nie żyjesz-że ty sam, człecze, zarojeniami tylko? Czyż nie wyszydza was goliardów za to powszechność cała?“
Strona:Żywe kamienie.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.