Strona:Żywe kamienie.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

Tęskliwcowi każda, by najdrobniejsza, gorycz chwili a niepewność siebie samego zwraca niechybnie myśli ku kobiecie. Wróciła tedy na niego ta fala tęsknoty i objęła całkiem. Aż go z tego otępienia goliard pociąganiem za płaszcz cucić musiał.
„Panie, panie! — naglił go szeptem, — nie krewny to twój czasami: tamten, po drugiej stronie ulicy! Człek, widzę, zasobny“.
„Chyba nie“, — odrzekł jak ze snu, nie obejrzawszy się nawet uważnie za przechodniem onym.
„Chyba!.. — przedrzeźniał goliard, wielce podrażniony nagle tą niedokładnością — Chyba!.. No, „tak“ czy „nie“: koniec końców?!..
A spojrzawszy na jego twarz markotną, na ten męt roztęsknionego wejrzenia w próżnię, wpadł oto goliard w ostatnią już pasyę:
„Połknij, panie, z miejsca wszystko ziele, jakie ci dał lekarz i przestań już raz myśleć o tej k... z zamku!“
I byłby to słowo życiem bez odwłoki przypłacił, gdyby nie przechodnie na ulicy. Niedźwiedzia zjuszonego głosem ryknie coś przed nim i zamachają łapy, na oślep sięgające po głowę jego. Ale widok ludzi oprzytomnił rycerza, pewnie w tem zastanowieniu, by tajemnic swej pani nie dawać na rozgłosy uliczne. Jednak ten szał gniewu, — że niewyładowany, — odurza go wciąż jeszcze, ochmiela krwi ciągłym napływem do głowy: — aż się pod mur potoczył, niczem pijany, by go z nóg nie powalił ten gniew, w którym zabić nawet człeka nie może. By