Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/078

Ta strona została uwierzytelniona.

Podróż minęła szybko i przyjemnie; czas schodził mi na bliższem zaznajamianiu się z towarzyszami i na zabawie z wyżłem dra Mortimera.
W ciągu kilku godzin kolor ziemi zmienił się zupełnie, z brunatnej stała się czerwonawa, granit zastąpił glinę, a rudawe krowy pasły się na bujnych łąkach, które świadczyły o żyźniejszym, jakkolwiek wilgotniejszym, gruncie.
Młody Baskerville z zajęciem patrzył przez okno i wydawał okrzyki zachwytu na widok nieznanych krajobrazów.
— Od wyjazdu z Anglji zwiedziłem kawał świata, ale, wierzaj mi, doktorze Watsonie — zwrócił się do mnie — nie widziałem nigdzie nic równego.
— Nie zdarzyło mi się spotkać mieszkańca Devonshire’u, któryby nie był rozkochany w swojem hrabstwie.
— Zależy to tak dobrze od rasy danego osobnika, jak i od hrabstwa — rzekł doktór Mortimer. — Jeden rzut oka wystarczy, by poznać u naszego przyjaciela zaokrągloną czaszkę Celta z silnie rozwiniętemi znamionami entuzjazmu i przywiązania. Biedny sir Karol miał czaszkę typu bardzo rzadkiego, nawpół galickiego, nawpół irlandzkiego. Wszak pan, sir Henryku, byłeś jeszcze bardzo młody podczas ostatniego pobytu w Baskerville Hall, nieprawda?
— Miałem nie wiele więcej niż lat trzynaście, gdy umarł mój ojciec, a w zamku nigdy nie byłem; mieszkaliśmy bowiem w niewielkiej willi na południowem wybrzeżu Anglji. Stamtąd pojechałem prosto do przyjaciela, który mieszkał