Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nie — rzekłem. — Tylko prosty mieszczanin, ale jego przyjaciel. Nazywam się doktór Watson.
Rumieniec gniewu przemknął po jej wyrazistej twarzy.
— Rozmawialiśmy zatem o sprawach niewłaściwych — rzekła.
— Coprawda, niewiele mieliście czasu na rozmowę, — zauważył jej brat, patrząc tym samym badawczym wzrokiem.
— Mówiłam do doktora Watsona, jakgdyby był stałym mieszkańcem, nie zaś tylko gościem w naszych stronach — rzekła. — Mało go może obchodzić, czy pora dla storczyków jest wczesna, czy późna. Ale pójdzie pan dalej i wstąpi do Merripit House?
Wkrótce stanęliśmy przed skromnym domem, który był pewnie, w dawnych czasach, folwarkiem jakiego hodowcy bydła, teraz zaś został odrestaurowany i przerobiony na siedzibę nowoczesną. Sad otaczał go dokoła, ale drzewa, jak zwykle śród moczarów, były nędzne i skarłowaciałe, tak, że na ogół całe otoczenie wyglądało ubogo i robiło smutne wrażenie.
Stary służący, o szczególnej twarzy, jakby zasuszonej, ubrany w strój wieśniaczy, otworzył nam; on widocznie prowadził tu gospodarstwo. Obszerne pokoje były jednak urządzone z wytwornym smakiem, który wykazywał staranną rękę kobiecą. Spoglądając przez okna na bezbrzeżne, kamieniste moczary, które ciągnęły się do najdalszych krańców widnokręgu, pytałem siebie ze zdumieniem, co mogło