Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy pomyślałem o ulewie dni ostatnich i spojrzałem na szerokie szpary między tworzącemi dach kamieniami, zrozumiałem, jak ważny musiał być cel, do którego zmierzał nieznajomy, i jak niezachwiane postanowienie osiągnięcia go, skoro mógł wytrwać w tak niegościnnem schronieniu.
Byłże ten czołwiek naszym zaciętym wrogiem, czy też może naszym aniołem-stróżem? Przysiągłem sobie, że nie opuszczę pieczary, dopóki się nie dowiem...
Na dworze słońce zachodziło powoli, rozniecając na niebie krwawe łuny i złociste blaski, które odbijały się rdzawemi plamami w odległych kałużach wśród wielkiego trzęsawiska Grimpeńskiego. W dali widniały dwie wieże Baskerville Hallu, a za niemi słup wznoszącego się w obłoki dymu zaznaczał położenie wioski Grimpen. W środku, między zamkiem a wioską, za wzgórzem, stał dom Stapletonów.
Cała przyroda tchnęła ciszą, spokojem i niewysłowioną słodyczą. Wszelako spokój ten nie udzielił się duszy mojej, ogarnęła mnie nieokreślona trwoga przed spotkaniem, które stawało się bliższe z każdą chwilą.
W nerwowem podnieceniu, lecz niezachwiany w powziętem postanowieniu, siedziałem w ciemnym zakątku pieczary i z gorączkową niecierpliwością czekałem na przybycie jej mieszkańca.
Nakoniec usłyszałem, że nadchodzi. Zdaleka dobiegł mnie ostry odgłos buta, uderzającego o kamienie. Odgłos ten zbliżał się coraz bardziej. Cofnąłem się w najciemniejszy zakątek