Przez chwilę siedziałem osłupiały, z zapartym oddechem, nie dowierzając własnym uszom. Poczem wróciła mi przytomność i głos, a ciężar odpowiedzialności spadł mi z serca. Jeden tylko na świecie człowiek miał taki głos zimny, przenikający, ironiczny.
— Holmes! — krzyknąłem. — Holmes!
— Wyjdź-że — odezwał się — a proszę cię, tylko ostrożnie z rewolwerem.
Wyszedłem, schyliwszy się, przez otwór pieczary, i spostrzegłem swego przyjaciela, siedzącego na kamieniu; na widok mojej zdumionej twarzy szare oczy jego zabłysły uciechą.
Schudł nieco, zmęczenie odbijało się w jego rysach, ale był bardzo ożywiony, cerę miał ogorzałą od słońca, zaczerwienioną od wichru. Ubrany w garnitur szewiotowy i czapkę sukienną, wyglądał, jak zwykły turysta, zwiedzający moczary. Dbały o czystość osoby swojej, jak kot o swoje futerko — co jest jednym z jego rysów charakterystycznych — postarał się, żeby mieć podbródek taki gładki, a bieliznę takiej niepokalanej czystości, jakgdyby wyszedł ze swej gotowalni przy ulicy Baker.
Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/180
Ta strona została uwierzytelniona.
XII.
ŚMIERĆ NA MOCZARACH.