prosta zazdrość dlatego, że nasze zapatrywania się różnią. Ma pan tu istotnie zbiór bardzo pięknych portretów.
— Rad jestem, że je pan chwali — odparł sir Henryk, spoglądając z pewnem zdumieniem na mego przyjaciela. — Nie znam się na tem, co prawda, i umiałbym lepiej ocenić konia lub byka, niż obraz. Nie wiedziałem, że pan i na takie rzeczy czas znajduje.
— Umiem ocenić dzieło dobre, gdy je widzę, a tu znajduję niejedno. Przysięgnę, że ta pani tam w niebieskim jedwabiu, to Kneller, a ten otyły dżentlmen, w peruce, to niechybnie Reynolds. Domyślam się, że to portrety rodzinne, co?
— Tak jest, wszystkie.
— A czy pan też zna imiona tych swoich przodków?
— Barrymore kładł mi je w uszy i sądzę, że potrafię powtórzyć lekcję.
— A więc kto jest ten dżentlmen z teleskopem?
— To wiceadmirał Baskerville, który służył pod Rodney’em w Indjach Zachodnich. A ten w błękitnym stroju, ze zwitkiem papierów w ręku, to Sir William Baskerville, prezes komisji izby gmin za Pitta.
— A ten kawaler wprost mnie... w czarnym aksamicie i koronkach?
— O, do poznania się z tym jegomością ma pan specjalne prawo, gdyż on jest powodem całego nieszczęścia. To ów wyklęty Hugon, który wywołał z piekieł psa Baskerville’ów. Nie zapomnimy go chyba.
Spoglądałem na portret z zajęciem i z pewnem zdziwieniem.
Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.