Strona:A. Conan Doyle-Pies Baskerville’ów.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

Pokój przerobiony był na małe muzeum; na ścianach wisiały przymocowane pudełka oszklone, a w nich rozpięte motyle i ćmy, których zbieranie stanowiło rozrywkę tego niezwykłego i niebezpiecznego człowieka.
Na środku tego pokoju znajdowała się belka prostopadła, postawiona dla podtrzymania starego, nadgniłego belkowania dachowego. Do tego słupa przywiązana była postać tak spowita w prześcieradła, że w pierwszej chwili nie mogliśmy poznać, czy mamy przed sobą mężczyznę, czy kobietę. Jeden ręcznik, okręcony dokoła szyi ofiary, przymocowany był do słupa z tyłu, drugi zakrywał niższą część twarzy i usta; wielkie ciemne oczy były odsłonięte i spoglądały na nas z wyrazem rozpaczy, trwogi i jakby wstydu.
W mgnieniu oka zerwaliśmy ręczniki i prześcieradło i pani Stapleton padła przed nami na ziemię. Gdy piękna jej głowa pochyliła się na piersi, dostrzegłem na karku świeżą czerwoną pręgę od uderzenia szpicruty.
— Ach, łotr!... — krzyknął Holmes. — Lestrade, prędko, dawaj butelkę! Trzeba ją posadzić na krześle! Zemdlała z wyczerpania i bólu.
Po chwili otworzyła oczy.
— Czy ocalony? — spytała. — Zdołał uciec?
— Nie wymknie się nam, może pani być pewna.
— Nie, nie, nie mówię o moim mężu. Sir Henryk czy ocalony?
— Ocalony.
— A pies?
— Zabity.
Odetchnęła głęboko.