gich rzemieni można wykrajać ze skór tych dużych zwierząt.
Już tylko małe pasemko słońca wystawało ponad dalekim widnokręgiem, gdy do wąwozu weszło stado morałów. Zbliżyły się, rozpędziły potężnemi rogami drobną hałastrę, a potem zaczęły spokojnie lizać słoną, wilgotną ziemię.
Wtedy to padł strzał Henryka. Chłopak mierzył dobrze i z rozwagą.
Silny pocisk przebił dwa stojące obok jelenie, kładąc je trupem, a kula, nie straciwszy jeszcze rozpędu, uderzyła w starego dżerenia, który nawinął się niebacznie.
— Sajn! Sajn! — wołał Czultun, wargami cmokał głośno i oczy w zachwycie przewracał.
Równina opustoszała. Rzekłbyś, ktoś niewidzialny wymiótł ją. Daleko, na horyzoncie opadały resztki kurzawy, podniesionej przez uciekające stada.
— Nie powrócą więcej!... — westchnął Henryk, pomagając Mongołowi w zdzieraniu skór z zabitych zwierząt.
— O świcie przyjdą znowu — uspokoił go Mongoł. — Wiedzą teraz, że tu jest sól, to przyjdą. Nic ich odstraszyć nie zdoła. Nawet alar drapieżny i wilki... Sól potrzebna jest wszystkim do zdrowia... Przyjdą o świcie!...
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.