Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

— Biegną!... — szepnął Henryk.
Czultun kiwnął głową.
Tabun, składający się z pięćdziesięciu trzech koni, szybko przecinał pustynię, zdążając ku skałom.
O jakie tysiąc kroków tabun stanął, jak wryty.
Podniesione głowy, rozdęte chrapy i postawa koni mówiły wyraźnie, że węszą, nie ufają, że gotowe są w każdej chwili zerwać się do biegu.
Nareszcie trzy stare ogiery, wydając ostrzegawcze, ostrożne rżenie, wybiegły naprzód.
Lekkim kłusem, nie dotykając prawie ziemi twardemi kopytami, zbliżały się do szczeliny, prowadzącej ku wodzie.
Byli to wywiadowcy i obrońcy całego stada.
Zaczajeni chłopcy mogli dokładnie obejrzeć te rzadkie, zanikające już okazy dzikich koni.
Lekki, zwinny tułów, muskularne, cienkie nogi, duża, ciężka, o dzikim wyglądzie głowa, dłuższe niż u zwykłych koni uszy, ogon, zbliżony do oślego, ozdobiony kitą czarnego włosia — wszystko to dobrze zapamiętały chłopaki, którym napewnoby mogli pozazdrościć spotkania z dzikiemi końmi inni chłopcy — mieszkańcy wielkich, zgiełkliwych miast.
Tymczasem żółto-bure ogiery z piękną, czarną