Widząc to, Czultun zaczął przyzwyczajać konie do jeźdźca. W tym celu wkładał im na grzbiety rzemienie ze zwisającemi na boki worami z piaskiem.
Konie przez kilka dni nie mogły się z tem pogodzić. Stawały dęba, wierzgały, padały nawet na ziemię, usiłując zrzucić łechcący ciężar. Jednak wkrótce i do tego przywykły tem bardziej, że żelazne ostre wędzidła, targane twardą dłonią Mongoła, przecinały im pyski, powodując ból nieznośny.
Wtedy Czultun w czasie nieobecności chłopców, zajętych polowaniem, zaczął pokryjomu dosiadać dzikie wierzchowce.
Tylko on sam, drzewa i skały wąwozu wiedziały, ile razy zręczny Mongoł spadał z grzbietów wściekających się dżegetajów. Lecz Czachar był uparty i wprawny w ujeżdżaniu koni. Pętał im nogi, arkanami przyciągał głowy do piersi i znowu próbował. Spadał na ziemię, rozcierał potłuczone boki i znowu próbował. Nareszcie mógł już spokojnie wsiadać i łechtać nogami drgające boki szlachetnych zwierząt. Czasami, coprawda, kaprysiły jeszcze i wyprawiały straszliwe, karkołomne hece, lecz Mongoł tylko się uśmiechał, bo w swoich tabunach w Cagan-Czułutaju miał prawdziwe mongolskie
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.