— Zostawimy Romka z Irenką w obozie, sami zaś zrobimy daleką wyprawę. Zabierzemy ze sobą wszystkie konie, aby przywykły do ciężkich i długich przejść.
— Dobrze! — zgodził się Henryk.
Od kilku już dni chodził zamyślony i stroskany.
Dęły silne, wściekłe wiatry, podnosząc chmury piasku i drobnych kamieni. Po nocach chłód już dawał się we znaki, a mała Irenka kuliła się i drżała pod swoim kocem i skórą gazeli.
Widział to starszy brat i ze strachem myślał, co będzie, gdy siostrzyczka lub Romek zachorują na tem bezludziu. Kto im pomoże? Kto będzie leczył?
Rozumiał, że przychodzi czas na odjazd i porzucenie pustyni, która jak dotąd była miłosierną i gościnną dla nich.
Wyruszył więc z Czultunem, prowadząc za sobą trzy osiodłane konie bez jeźdźców i co pewien czas przesiadając się na coraz innego dżegetaja.
Mongoł wybierał najcięższą drogę.
Wichrem pędzili po kamienistej równinie, zagłębiali się do wąwozów przywalonych głazami, gdzie kucyki musiały brać przeszkody skacząc, jak argale, przez kamienie i zwalone drzewa; wspinali się na strome zbocza gór i zjeżdżali z nich.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.