rzył do czarnej sylwetki nieznanego drapieżnika i strzelił.
Zwierz nagle przypadł do ziemi, zaczął się wić, rycząc i szarpiąc krzaki, lecz po chwili wstał i w okamgnieniu zniknął w gęstwinie. Długo dochodził ich uszu trzask łamanych gałęzi, stuk potrącanych kamieni i coraz bardziej słabnący ryk napastnika.
„Łakomiec“ odrazu się uspokoił i, skacząc, skierował się do Henryka. Stanął przed nim, jeszcze drżący, spieniony, lecz pewny nagrody, bo bez zwłoki wyciągnął pysk do kieszeni chłopaka.
Henryk wygrzebał okruszyny soli i cukru i podał mu na dłoni. Koń zlizał przysmaki i spoglądał zdumionym wzrokiem, który wyrażał wymowne pytanie:
— Za taką odważną bójkę tylko tyle smakołyków!?
Czultun wziął go za uzdę i poprowadził do ogniska. Obejrzał konia uważnie. Miał zerwaną skórę na lewej nodze, jakgdyby ktoś siekierą zadał koniowi cios.
— Pazury dużego „falbara“ — mruczał Mongoł.
Henryk, słuchając objaśnień przyjaciela, nie mógł zrozumieć, jaki to drapieżnik napadł na dzielnego „Łakomca“.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.