— Szkoda, że chybiłem, strzelając do niego! — zawołał chłopak. — Lecz w nocy trudno jest mierzyć!
— O, nie! — potrząsając głową odpowiedział Czultun. — Nie chybiłeś! „Falbar“ dostał kulą jak się należy, i z pewnością padł już lub zdycha... Jutro poszukamy go!
— Nie znajdziemy — westchnął Henryk. — Gdzież tu dojrzeć go w takich zaroślach?!
— Śladami krwi pójdziemy... — uspokoił przyjaciela Czachar. — Znajdziemy... Nie mógł odejść daleko. Kula dobrze go trafiła...
Wystraszone konie nie odchodziły już od ogniska. Pasły się wpobliżu, głośno parskając i sapiąc. Zaglądały raz po raz do ludzi, podchodziły, węszyły i zerkały, czy czasem nie wyciągnie się do nich dłoń z przysmakiem.
Widząc, że nic nie dostaną, oddalały się, pogardliwie wymachując kitami ogonów.
Czultun dawno już chrapał przy ognisku.
Henryk zaś leżał i patrzył na złote wężyki, biegające po przygasających węglach. Nie mógł usnąć, bo z niecierpliwością oczekiwał świtu, aby się przekonać do czego strzelał i czy dobrze udało mu się umieścić kulę, mierząc w ciemności. Był przecież już prawdziwym myśliwym, a zatem chodziło mu o dobry strzał, im trudniejszy — tem lepszy.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.