przecięli wąską dolinkę, wschodni grzbiet gór, obfitujących w korzenie dżeń-szeniu, i wyjechali na jałową równinę.
Najeżona była odłamami skał, przecięta wąwozami i wydmami piaszczystemi, bezleśna, prawie naga i nieznana.
Co się kryło za dalekim horyzontem, tonącym w lekkiej, żółtawej mgle? Tego żadne z dzieci nie wiedziało.
Romek obejrzał się z niepojętym smutkiem, zakradającym mu się do duszy.
Ujrzał góry, gdzie poszukiwali drogocennej rośliny; tam — niżej szumiały oczerety i sitowia nad szarą powierzchnią jeziora, przy którem Henryk znalazł Czultuna; jeszcze dalej „góry Ireny“, jeziorko jego własnego imienia; przypomniał sobie pierwszy połów ryb, gdy własnemi siłami zdobył pożywienie; gdzieś, już daleko, gwarzył w tej chwili i szeptał rzewnym poszumem lasek modrzewiowy, z łopocącą nad nim flagą z czerwonej bluzki.
Konie szły szerokim kłusem, wesoło potrząsając krótkiemi grzywami.
Unosiły swoich władców w nieznaną dal, zagadkową i tajemniczą...
Romek nagle podniósł się w strzemionach i zakrzyknął donośnie.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.