— Musimy poczekać aż się rana trochę podgoi! — oznajmił Czultun. — Muszę też siodło naprawić i przerobić, aby nie naciskało więcej na starte miejsce. Inaczej — koń nie pójdzie...
Chociaż zwłoka ta była bardzo przykra dla dzieci, jednak pogodziły się z koniecznością i zaczęły przygotowywać się do dłuższego popasu.
Na szczęście, wypadek ten zaszedł na stepie, gdzie dżegetaje miały pożywienia poddostatkiem.
Chłopcy zakrzątnęli się koło urządzenia szałasu dla siostry; Czultun obmywał ranę koniowi i ostrym nożem golił mu szerść na grzbiecie.
Koń drżał na całem ciele, chrapał i usiłował podnieść się, lecz Mongoł zaciskał mocniej arkan i zmuszał swego pacjenta do cierpliwości.
— Trzeba zebrać żywicy modrzewiowej do zalepienia rany... — rzekł po chwili. — Widziałem lasek wśród pagórków na północy.
— Ja pojadę! — natychmiast odpowiedziała Irenka. — Wszyscy są przy pracy, ja jedna tylko nic nie robię.
— Sajn! — zgodził się Czachar. — Znajdziesz sople starej, skrzepłej żywicy w szczelinach pni koło gałęzi... Weź nóż ze sobą...
Irenka po chwili siedziała już naoklep na szerokim grzbiecie „Łakomca“ i skierowała się ku dalekim pagórkom, widniejącym na północy.
Strona:A. F. Ossendowski - Mali zwycięzcy.djvu/166
Ta strona została uwierzytelniona.